Sprawa wygląda tak: jeśli ktoś nam najbliższy chce nam
podarować tak jak w naszym przypadku – ziemię to i tak trzeba za to zapłacić.
Trochę mnie to zirytowało. Zaczęło się od tego, że w
Internecie wyszukałam informację, że od darowizny najbliższej rodziny (tak zwanej I
stopnia) nie trzeba płacić podatku. Można samemu sporządzić umowę darowizn (wzory
są w ogólnodostępne w siec) lub można udać się w podskokach do notariusza.
Powzięłam decyzję – notariusz. Cena? Na stronach podane, że niewielka – około 100zł.
No to co tam! Żeby wykluczyć ewentualne błędy i hatlanie się potem po urzędach
aby to wyprostować stwierdziłam – na to jeszcze mnie stać. Zwłaszcza, że u
notariusza wszystko się podpisuje i to w jego gestii jest przesłanie dokumentów
do Urzędu. Ot co. Brzmi nieźle.
No to co? Dzwonimy się umówić? Jasne. No to dzwonię… „Dzień
dobry, ja w takiej sprawie…. Jakie dokumenty potrzebne? Aha.. No i orientacyjnie
(dla mojego świętego spokoju – aby potwierdzić) cenę proszę podać.
No i tu zaczynają się schody. Około 2000zł (słownie DWA
TYSIĄCE ZŁOTYCH). Ale jak to? 100zł taaak, ale tylko za samo przygotowanie
umowy. Brzydkie słowa cisną mi się na usta. Cóż… faktycznie, notariusz dla
siebie bierze wiele, ale bez jego poświadczenia nie da się zrobić wpisu do
Ksiąg Wieczystych. Kurde mol. Nie da się
tego obejść nijak, po prostu trzeba zapłacić.
Tak to jest, nawet gdy coś
dostajesz od bliskich (za darmo), i jest to opodatkowane na szalone 0% to i tak
jakimś cudem nagle stajesz się o dwa koła biedniejszy. Jeeezu, a co by było
gdybym dostała prezent w postaci nieruchomości od jakiegoś wuja? Albo kogoś z
dalszej rodziny? W sumie powinnam się cieszyć, że tak nie jest, bo jeszcze dodatkowe
6% od wartości darowizny musiałabym sobie z konta odjąć…